Raj: miłość – recenzja filmu

Raj: miłośćRecenzja filmu: Raj: miłość (Paradies: Liebe)

dramat
Reżyseria: Ulrich Seidl
Scenariusz: Ulrich Seidl, Veronika Franz
Premiera: 18.05.2012 (świat)
Produkcja: Austria, Francja, Niemcy

Hakuna Matata!

Pierwszą częścią swojej trylogii o cnotach Seidl uderzył w niewiarygodnie mocną nutę. Dotknął niezwykle poważnego, a jednocześnie bardzo popularnego w ostatnich latach problemu seksturystyki kobiet. Raj: Miłość to mocny obraz, obnażający zachodnie społeczeństwo, odzierający je z zewnętrznej warstwy kuwertury, schodzący poziom niżej, w pierwotność i jednocześnie pokazujący rzeczywistą, ale głęboko skrywaną potrzebę bliskości. Główna bohaterka obrazu Seidla – Teresa, to pięćdziesięcioletnia, przeraźliwie samotna kobieta. Już pierwsze ujęcia pokazują jej bardzo uporządkowane, wręcz pedantycznie zaplanowane życie. W filmie nie ma zbędnych ujęć, zbędnych kadrów, wszystko, co Seidel pokazuje ma jakiś cel: pedantyczna kuchnia, wysoce poprawne stosunki z córką, z którą nie ma kontaktu, odmalowują pustkę, samotność i brak jakichkolwiek perspektyw. Bohaterka swoim zewnętrznym zdyscyplinowaniem jak gdyby chciała udowodnić całemu światu i sobie emocjonalne uporządkowanie. Tak wygląda codzienna rzeczywistość Teresy.

Raj: miłość to film nie tylko o palącym problemie współczesnego świata, jakim jest uprawiana na szeroką skalę seksturystyka, nie tylko o samotności, ale także, a może przede wszystkim, o przekraczaniu granic. Cały film jest nimi przepełniony: piękny statyczny obraz przedzielonej sznurkiem plaży, oddzielającej gości od tubylców, zdjęcie barierki ze znakiem STOP, odgradzającej terytorium kurortu od autochtonów, wreszcie – ewidentną granicę pomiędzy pedantyczną Austrią a slumsami Kenii. Co więcej, już same kadry zbudowane są z krawędzi i brzegów. Reżyser bawi się obrazem, pokazuje piękną, statyczną przestrzeń, która zaburzona jest granicami między wszystkim: czarnymi i białymi, czystością i brudem, bogactwem i nędzą, obłą Europą, prażącą się na słońcu i biedną Afryką, czekającą na dobrowolne wykorzystanie. Wreszcie – wartościami i ich brakiem, a raczej – pozbyciem się. Na przykładzie głównej bohaterki Seidl fenomenalnie pokazuje nam przekraczanie granic. Kiedy Teresa wychodzi poza terytorium hotelu dla białych i przechodzi na plażę dla tubylców okazuje się, że jej wyjście z udawanego raju to wkroczenie do tylko z daleka bajecznie wyglądającego morza, w którym nie jest już tak przyjemnie. Cały czar pryska, to tylko obrazkowa idylla, kłamstwo, udawane piękno.

Reżyser pokazuje dwie ułudy: zachodnioeuropejską, z jednej strony idealną i pedantyczną, ale w rzeczywistości przepełnioną porażającą samotnością, poczuciem zakończenia wszystkiego, oraz kenijską – wyimaginowany, marketingowo wymyślony sztuczny raj, iluzję, od początku przecież świadomej Teresy. Bohaterka przyjeżdża ze świata, w którym najważniejszy jest kult młodości i ciała, w którym to ona nie ma już żadnego znaczenia, w którym jej życie praktycznie minęło. Ucieka ze swego „idealnego” świata, udaje się na wycieczkę do biedy, niczym współczesny kolonialista z hotelu dla białych, szastający pieniędzmi na prawo i lewo.

Seksturystyka to nowa forma kolonializmu, nowe, poniżające ujarzmianie, traktowanie tubylców jak nie ludzi, a maszyny seksu. Hotele dla białych to kolejne wyznaczanie granic obu światów. Biali jadą tam odpocząć od rutyny życia, od nudy. Uciekają ze swych czystych domów w egzotykę, aby nasycić oko odmiennym krajobrazem i ucho tandetną kurortową muzyczką hotelowej cepelii, jadą tam zanurzyć się w tej skansenowej, udającej prawdziwe życie osobliwości. Jadą zaspokoić swe żądze – nie ważne, za jaką cenę, bo to „podróżowanie” zgodne z pewną konwencją, więcej – zgodne z pewnym wyobrażeniem o tym, jak powinny wyglądać egzotyczne wakacje, wolne (sic!) od społecznych ograniczeń. Teresa zamyka na klucz swój pedantyczny, poukładany na zewnątrz świat, zwierzątko i córkę odstawia w bezpieczne miejsce i sama udaje się na odpoczynek. Jednak jest trochę inna niż jej doświadczone koleżanki, oczekuje nie tylko dowartościowania, ale także zwrócenia na siebie uwagi. Chce zapełnić choć w jakiś sposób puste miejsce obok siebie, poszukuje czegoś, co choć przez moment w jakikolwiek sposób dałoby jej poczucie miłości (nawet fałszywej), a nie zainteresowania tylko jej portfelem. Oczywiście od początku ma świadomość iluzji, sztuczności tego procederu, wie, że to obustronna transakcja i obopólna eksploatacja, ale poddaje się temu. Na początku sama „przyuczana” przez kurortowe koleżanki do zasmakowania w sekswakacjach, staje się w końcu swego rodzaju nauczycielką, przewodniczką niewtajemniczonego jeszcze w ten poniżający do obu stron proceder młodego barmana. Z nieśmiałej, zakompleksionej kobiety staje się „madame”, która samą siebie określa „white lady”.

Raj: Miłość to gorzkie kino. Chciało by się powiedzieć, że to początek nie trylogii o cnotach, a trylogii o iluzjach, majakach szczęścia. Seidl jest wyrozumiały, nie ocenia postępowania swoich bohaterów, traktuje ich jak dokumentalista – obserwuje, obnaża ich problemy, ale nie napiętnowuje, nie wartościuje. Widz nie wchodzi w rolę bohaterki, obserwuje, analizuje, jest z boku. Film pozbawiony jest praktycznie muzyki, oprócz kiczowatych obrazków rodem ze sztucznej cepelii hotelowej nie ma dźwięków innych, niż słowo, ruch człowieka i jego fizjologia. Muzyka jest tu rzeczywiście elementem zbędnym, mogłaby jeszcze bardziej podgrzać emocje, które bogato dopieszczony w symbole obraz i tak wyzwala.

Raj: miłość - kadr 1

Raj: miłość - kadr 2

Raj: miłość - kadr 3

Raj: miłość - kadr 4

Zainteresował Cię ten film? Obejrzyj zwiastun „Raj: miłość”.

GD Star Rating
loading...
Raj: miłość - recenzja filmu, 4.0 out of 5 based on 4 ratings

Oni mają swoje zdanie o filmach

Zostaw komentarz